piątek, 6 stycznia 2012

Pozytywka

Stragan. Dużo ciekawych przedmiotów, jeszcze więcej chłamu. Między nimi ja – instrument. Nienawidziłem tego miejsca. Podchodzą, odchodzą, podchodzą, odchodzą… Nakręcają, choć nawet nie posłuchają. Obmacują i odkładają na miejsce – zupełnie jak z kurwą. Potem kupują jakąś tandetną pamiątkę: dwanaście pięćdziesiąt, dziękuję uprzejmie, życzymy miłego dnia.
Ty. Byłaś inna, potrafiłaś przysłuchać się dłużej, potrafiłaś nawet razem ze mną zanucić. Kiedy wzięłaś mnie ze sobą, byłem najszczęśliwszy. Chciałem grać tylko tobie. I grałem jakiś czas. Potem, kiedy pojawił się on, nie słuchałaś już tak często. Potem, kiedy spadłem na podłogę i moja obudowa rozsypała się w drobny mak, myślałem, że nie można już spaść niżej. Potem wylądowałem – w piwnicy.
Ja. To zabawne, jak mnie nazywali. Przecież od zawsze grałem tę samą, smutną melodię. Lubiłem się nazywać instrumentem, ale zawsze miałem do tego dystans. Teraz i tu – bez obudowy, w kącie piwnicy – nie czuję się nawet jak pozytywka. Jestem tylko obrotowym wałkiem z pokrętłem i zakurzonymi strunami, a moja melodia staje się coraz bardziej fałszywa. Z każdym dniem się zmienia, rozumiem ją coraz lepiej, ale nigdy nie zrozumiem jej tak naprawdę.
Melodia. Choćby nie wiem jak piękna, grana w nieskończoność potrafi się znudzić. Kiedy nudzi się im, możesz machnąć na to korbką i słuchać samemu. Kiedy nudzi się tobie, zastanawiasz się, czy musisz grać ciągle to samo, czy nie możesz zagrać inaczej. Jednak to tylko marzenia. Brzmiałoby pięknie: melodia jest jedyną rzeczą, którą masz zawsze. Ale melodia jest jedyną rzeczą, którą masz – po prostu. I musisz ją grać.
Potem. Potem ma jeszcze jedno dno. Przyjdziesz tu do piwnicy, znajdziesz mnie przypadkiem w kącie, uśmiechniesz się nostalgicznie i będziesz chciała przypomnieć sobie dawne czasy. Ja, zakurzony już do granic możliwości, zagram dla ciebie na tyle pięknie, na ile będę jeszcze potrafił. Choć nie będzie to już ta sama melodia, zanucisz ją ze mną znowu. I dopiero wtedy zrozumiem ją naprawdę. Łza po policzku – twoim różowym – spłynie prosto, w blaszane me serce. Ty odłożysz mnie znowu – zardzewieję na amen. I nie zagram już nic. Nigdy więcej.